Nie mogłam zmarnować ani jednego dnia nowego roku. Przeprowadzałam się do mojego nowego (starego) domu w zastraszająco szybkim tempie. Nie chciałam już siedzieć na głowie Cristinie i Pepowi, którzy nie wyganiali mnie, ale czułam, że chcieliby wreszcie mieć święty spokój. Chociaż z ich dzieciakami o spokój jest raczej trudno.
Zabrałam wszystkie rzeczy, które zdążyłam porozrzucać po całym domu Pepa i z pomocą Gerarda zaniosłam je do siebie. Pique stał mi się bliższy po tym całym zamieszaniu. A jeśli chodzi o Ibrahima to daliśmy sobie przerwę tak jak wynikło z ostatniej rozmowy. Nie widziałam go od tamtego czasu, ponieważ zrobił sobie kilka dni wolnego i pojechał do Holandii do rodziny. Stwierdziłam, że to lepiej, że go nie widuję, bo trudno by mi było trzymać się od niego z daleka. „Zakochana po uszy” jak stwierdziła spostrzegawczo Cristina.
- Masz już jakiś pomysł za urodzinowe przyjęcie Pepa? Może jakaś szalona impreza? – zasugerowała Cristina przeglądając katalog z ubraniami na nowy sezon.
- W zasadzie to myślałam nad dwoma imprezami: jedną dla rodziny, czyli naszych rodziców, wujostwa, kuzynów itp., a jedną dla przyjaciół i współpracowników Pepa. Wytworna kolacja na pewno spodoba się rodzinie, a piłkarze znowu woleliby miejsce gdzie mogliby się nieźle uchlać i poszaleć. – odpowiedziałam wieszając nowo dostarczone sukienki na wieszakach. – Tylko zastanawiam się nad miejscem… może gdzieś za granicą?
- Rodzice nie będą chcieli nigdzie lecieć samolotem, więc zorganizujmy coś na miejscu. Jest tyle uroczych restauracji w Barcelonie lub Madrycie? Ewentualnie może gdzieś na południu?
- Jeżeli znaleźlibyśmy fajną restauracje w Valencii to przyszliby też dziadkowie. Wiesz dobrze, że oni nigdy nie wyjeżdżają poza swoje miasto.
- Mają po osiemdziesiąt lat. Nie wymagaj od nich zbyt wiele, ale to chyba dobry pomysł z tą Valencią, bo przecież mieszkają tam wasi kuzyni.
- No to wystarczy znaleźć restauracje i jedna impreza z głowy, bo organizacją zajmą się oni sami. A co z drugą? Myślę, że tu możemy ponieść się wyobraźnią i zaszaleć. – uśmiechnęłam się do szwagierki.
- To znaczy?
- A gdybyśmy na przykład wynajęli prywatną wyspę? – oczy Cristiny momentalnie się powiększyły, by po chwili wrócić do zaintrygowanego spojrzenia.
- Mów dalej Charlie…
- Dwudniowa impreza, dzień i noc. Oczywiście dzieci zostałyby w Barcelonie, a my mogłybyśmy zaszaleć.
- To nie mogłoby kolidować z meczami, treningami itp. Dużo załatwiania… - spojrzała na mnie błagalnie. – Zajęłabyś się tym?
- Nie ma sprawy. Musiałabym dorwać Sandro [przyp. Prezes FC Barcelony] i z nim to uzgodnić, ale jeżeli go zaprosimy to zdecydowanie będzie na tak.
- A tak zmieniając temat… co u Ibrahima? – wzruszyłam ramionami wracając do pracy. – Jak to nie wiesz?
- Mija tydzień od ostatniej naszej rozmowy w Sylwestra. Nie zadzwonił, nie wysłał sms… odpoczywa ode mnie. – zakpiłam.
- Jest w Holandii. Wróci jak sobie wszystko przemyśli. Jesteście sobie przeznaczeni, więc to się tak szybko i łatwo nie skończy.
*
Wracając do domu z pracy znów natknęłam się na fanów Elvisa robiących zdjęcia moim skromnym progom. Wyminęłam ich udając, że nie znam języka angielskiego i wbiegłam do domu. To czasami bywa przerażające jak sterczą pod domem i próbują wedrzeć się na moją posesję.
- Siema, maleńka. Przyniosłem piwo. – po niecałej minucie w domofonie usłyszałam Pique. – Mogę wejść? – nacisnęłam guzik otwierający furtkę.
- Sorry za bałagan, ale jeszcze nie wszystko rozpakowałam. – wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi.
- Luz, Charles. U mnie jest zdecydowanie gorzej mimo tego, że codziennie przychodzi do mnie sprzątaczka. – poklepał mnie po ramieniu. – Jakieś wieści od Afellay’a?
- Zero. – piłkarz rzucił mi puszką piwa i rozsiadł się wygodnie na kanapie. Włączył jakiś program muzyczny i otworzył głośno swoją puszkę w charakterystyczny dla niego sposób.
- Co w pracy?
- Przyzwyczajam się do niej, ale nie jest lekko wstawać rano i pędzić na drugi koniec Barcelony. – Pique kiwnął głową ze zrozumieniem. – Wiesz, że Pep ma 40.urodziny za dwa tygodnie?
- Wiem, zastanawiam się co mu mogę kupić.
- Jeżeli załatwię wam dwa dni wolnego u Sandro to może uda mi się zorganizować imprezę na prywatnej wyspie.
- I to mi się podoba!
- Myślisz, że prezes się zgodzi?
- Może być ciężko, ale jeżeli zadziała Twój urok osobisty to załatwisz u niego co tylko zechcesz. – zaśmiał się wesoło, co doprowadziło do szerokiego uśmiechu na mojej twarzy.
- Ciężki dziś mieliście trening?
- Raptem dwie godzinki, więc spokojnie. Dopiero w przyszłym tygodniu nas wymęczą przed meczem z Realem.
- Załatwisz mi bilet? Może i Lilly się skusi. A gdzie gracie?
- W Lizbonie. – uśmiechnął się szeroko.
- No to lipa. Daleko strasznie.
- Samolotem to może dwie godzinki maksymalnie.
- Wiesz, że nie wsiądę do samolotu.
- A no tak, Ty i Twój lęk. Kiedyś go przezwyciężysz.
- Wsiądę do samolotu jeżeli ktoś z moich bliskich będzie mnie potrzebować, ale tylko i wyłącznie w sytuacji zagrożenia życia.
- Oj, Charles…
- Nie mów tak do mnie! To męskie imię!
- A Charlie to co? Damskie?
- Uniseks? – zaśmialiśmy się oboje. – Dziś temperatura strasznie spadła i musiałam się ubrać na cebulkę jak wychodziłam z pracy.
- W zasadzie jest styczeń, ale pogoda była dla nas łaskawa. W telewizji mówili, że temperatura może spaść nawet do zera.
- Nawet tak nie żartuj! Jestem przyzwyczajona do gorąca!
- A myślisz, że ja nie? Ale podobno to ma trwać kilka dni i znów się rozpogodzi.
- Oby, bo ja takiej pogody nie wytrzymam.
- Ty przynajmniej nie musisz biegać po boisku w taką pogodę… - kiwnęłam głową przyznając mu rację. – Głodny jestem. Zamawiamy coś?
- Może mam coś w lodówce, idź sprawdź… - piłkarz leniwie podniósł się z kanapy i podreptał do kuchni.
- Kiedy ostatnio robiłaś zakupy? – zapytał wychylając się przez drzwi.
- Cristina mi ostatnio coś przyniosła przy okazji… nie ma nic? – weszłam do kuchni i przepatrzyłam wszystkie szafki, w których świeciła pustka. – Muszę się wybrać na zakupy.
- Nie wytrzymam do tego czasu. Dzwonię po pizzę. – Gerard wyjął telefon z kieszeni i wyszedł z kuchni. Słyszałam tylko jego długą listę, którą telefonicznie przekazał pizzerii i po chwili wrócił do mnie. – Potem możemy pojechać na zakupy.
- Ok, mi pasuje. – na pizzę nie czekaliśmy długo. W między czasie zaparzyłam herbatę, którą znalazłam w szafce. Kubki zaniosłam do salonu, gdzie Gerard rozpakowywał już tekturowe opakowywania.
- Ile tego zamówiłeś?! To wyżerka dla czterdziestu mężczyzn!
- Nie wierzysz w moje możliwości, maleńka. – pierwszą pizzę pochłonął w przerażająco szybkim tempie, w czasie kiedy ja zjadłam zaledwie dwa kawałki drugiej.
- Może popij wodą, bo się udusisz. – miałam Animal Planet na żywo. Daję słowo. – Jezu, Gerard nie bierz tyle jedzenia naraz do buzi!
- Spokojnie, cukiereczku. – miałam straszny ubaw obserwując jedzącego Gerarda. Wyglądał jak głodne zwierze, które dopadło coś po miesiącach głodówki. – Jem tak codziennie i nikomu to nie przeszkadza.
- Bo mieszkasz sam. – poprawiłam go od razu.
- No właśnie. – wyszczerzył się.
- Fu, jesteś obleśny. – wykrzywiłam się kiedy przeżuwał głośno i zaczął mówić z pełnymi ustami.
- Przecież znasz mnie nie od dziś.
- Co racja to racja, ale zdążyłam już zapomnieć o Twoich nawykach żywieniowych. Dobra… nieważnie, postaram się na Ciebie nie patrzeć. – zasłoniłam jedną dłonią oczy, a w drugiej trzymałam kawałek pizzy.
- O Boże… zjadłem za dużo… - jęknął Geri rozkładając się na kanapie.
- No co Ty nie powiesz, geniuszu.
- Chyba jesteś dziś nie w sosie. Jak mam Cię rozśmieszyć?
- Nic mi nie jest… myślę o Ibrahimie… i jest mi przykro… i nie wiem co mam ze sobą począć.
- Przecież macie zacząć wszystko od nowa jak wróci, prawda?
- No, tak… jak wróci.
- Kochanie, Ibi ma podpisany kontrakt do 2015 roku i chcąc, nie chcąc musi wrócić. Jeżeli chce grać oczywiście…
- Piłka jest dla niego ważna, a granie w klubie chyba najważniejsze, więc wróci… tylko pytanie kiedy.
- Zadzwonię do Sandra i wszystkiego się dowiemy, co Ty na to? – kiwnęłam głową. Nie pokazywałam po sobie oznak radości, bo Pique zdecydowanie by stwierdził, że jestem nawiedzona. Też mi nowość… - Cześć Sandro!… Mam do Ciebie pytanie za milion punktów… Tak za milion punktów, a nie dolarów… A bo ja wiem dlaczego, bo tak… Milion punktów w Mario np… Albo w simsach jak wolisz… No to simoleonów… Sam jesteś baba… Nie, bo Ty!… Ale Ty większa!… Dobra już dobra. Przejdźmy do sedna: kiedy wraca Afellay?… Nie, nie chcę się z nim umówić na żadną randkę… Wiesz dobrze, że interesują mnie tylko i wyłącznie kobiety… Od zawsze!…No chyba Ciebie!… Ta rozmowa schodzi na żenujący poziom… Sam się idź lecz… Nawzajem!… Ok., dzięki staruszku… No dobra, dobra nie jesteś taki stary… Dzięki, trzymaj się! – schował telefon z powrotem do kieszeni i spojrzał na mnie. Zaczęłam głośno chichotać przedrzeźniając jego rozmowę.
- I co Ci powiedział?
- Jak się będziesz ze mnie śmiała to Ci nie powiem! – skrzyżował ręce i zrobił minę obrażonego dziecka.
- Ejj, Geri… mów! Już się nie śmieję. Widzisz? – wykrzywiłam usta w księżyc i spojrzałam na niego błagalnie.
- Wraca za dwa tygodnie. Dostał trochę więcej wolnego, bo jego mama jest w kiepskim stanie… coś z sercem.
- O mój Boże. To straszne! Biedny Ibi…
- Sandro powiedział mi, że to nic poważnego, ale Ibi chce z nią zostać i dotrzymać jej towarzystwa.
- No tak, jasne. sama bym tak zrobiła na jego miejscu.
- Więc nie ma za co. – nachylił się, abym go pocałowała w policzek. Zrobiłam to bez zbędnych pytań i usiadłam z powrotem na swoim miejscu.
- O co chodziło z tymi simsami?
- A tak się przegadywałem z Sandro… ostatnio w jego biurze graliśmy w Simsy. Czaisz? Ja, Messi, Puyol i Valdes tworzyliśmy rodzinę „Słodziaków”… Wczuliśmy się tak, że doszliśmy do trzeciego pokolenia, ale babka utopiła się w basenie, bo zapomnieliśmy zrobić drabinki. – zakryłam usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- Musiało się wam strasznie nudzić.
- Simsy wciągają i to bardzo. Przez dwie godziny kłóciłem się z Puyolem o myszkę, bo chciałem trochę pograć, ale on nie dawał za wygraną. – westchnął zawiedziony. – Ale jutro przyjdę wcześniej i zajmę komputer.
- Chciałabym zobaczyć was w akcji.
- Jak będziesz grzeczna to pozwolimy Ci chwilę pograć, ale tylko chwilę… - zagroził palcem. – To co? Jest już po szóstej, więc moglibyśmy jechać na te zakupy?
- Przyjechałeś do mnie autem?
- Nie, ale zaraz skoczę do siebie i przyjadę po Ciebie to pojedziemy do Tesco. Hm?
- To w takim razie idę się przebrać.
- Kobiety…
- Mam iść w dresie?! – spiorunowałam go wzrokiem i grzecznie wyprosiłam na co niechętnie przystał. Założyłam wytarte dżinsy, szary sweter w białe serduszka i kurtkę z dwuszeregowymi guzikami. Poprawiłam kucyka i złapałam torebkę. Po kilku minutach przed moim domem zaparkowało Audi Gerarda.
- Jaki kierunek? – zapytał otwierając mi drzwi.
- Jest mi to obojętne. – usiadłam z przodu na miejscu pasażera i zapięłam pas. Znając zamiłowanie Pique do szybkiej jazdy wolałam być ubezpieczona chociaż tak. Obliczałam w głowie po ilu godzinach z jego organizmu „wyparuje” piwo, które u mnie wypił… ale bądźmy szczerzy: w Hiszpanii nawet policja nie zwraca na to uwagi. Mamy do tego podobne podejście jak np. Włosi czy Francuzi.
Podjechaliśmy pod Tesco i zaparkowaliśmy najbliżej jak się dało, choć parking zawalony był setkami samochodów. Geri znalazł wolny wózek i razem weszliśmy do supermarketu.
- Mam ochotę na coś niezdrowego… - maszerowaliśmy pomiędzy półkami z artykułami spożywczymi. Geri z miną niewolnika pchał wózek, a ja wrzucałam do niego rzeczy, które wydawały mi się przydatne. – Kupić Ci coś?
- Wiesz, że zachowujemy się jak stare, dobre małżeństwo? – zaśmiał się wrzucając do wózka chipsy.
- Też mnie to przeraża.
- Ibi ma wielkie szczęście. – zatrzymałam się nieruchomo i po chwili odwróciłam się do niego besztając go wzrokiem. – Przecież wiesz, że nie to miałem na myśli! Chodzi mi o to, że ja też chciałbym kogoś spotkać… Rozumiesz? – przytaknęłam i oparłam się o wózek.
- Misja ratunkowa dla pana Gerarda?
- Tzn.?
- Mam poszukać Ci dziewczyny??
- Zwariowałaś! Znając Twój gust… to, że wybrałaś Afellay’a… nie, dziękuję! – wyminął mnie śmiejąc się pod nosem. Kopnęłam go na żarty kolanem w tyłek i kontynuowaliśmy zakupy. Przy kasie Pique musiał oczywiście odstawić szopkę jak to miał w zwyczaju. A mianowicie: staliśmy w kolejce i kiedy podeszliśmy do kasy Geri prosto z mostu zapytał mnie gdzie kupuję prezerwatywy, czy w sklepie czy w aptece. Ludzie spojrzeli na nas zniesmaczeni na co ja odparłam: „nie znam tego pana”. Najfajniejsze w tym było to, że piłkarz nie widział w tym niczego złego i obraził się na mnie o to, że się go wstydzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz